Wszystkie moje śmierci

 

Tablo reader up chevron

Ile razy można umrzeć z miłości?

Ile razy można umrzeć z miłości?

Miłość jest uczuciem trudnym do zdefiniowania. Oglądając filmy, czytając gazety czy też chłonąc tę całą medialną papkę widzimy ją jako uczucie łączące dwojga ludzi. Utwierdzamy się w tym przekonaniu i ciężko nam dobrać inne skojarzenia, kiedy zostaniemy poproszeni o opisanie pierwszej myśli jaka nam przyjdzie do głowy po usłyszeniu tego dziwnego słowa. O miłości wiem mało. Nawet bardzo mało. Ale wiem również, że kochać można rodzinę czy też znajomych. Można kochać kota lub psa. Można kochać daną książkę czy też wiersz. Można kochać długie noce oraz wczesne poranki. Ale można również umierać z tej całej miłości. Może ona zabijać wewnętrznie z tęsknoty. Może ona nieświadomie dusić. Może ona również zabijać szczęściem. Można przez nią ginąć, jak i może ona sama umierać. Nieświadomie każdy człowiek kiedyś z miłości umarł. Tylko najzwyczajniej nie chce się do tego przyznać, albo zaciekle barykaduje się w pokoju przed którym wisi tabliczka „miłości nie ma”. To bujda, bo każdy z nas kocha i chce być kochany. I każdy z nas kiedyś umarł z miłości, nawet nieraz. Jednak coś nas pcha do przodu i zmartwychwstajemy z jednej miłości, by zaraz uwikłać się w drugą. Tak jak ja. Mimo że tak mało o niej wiem.

 

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

Goździk czerwony palący

„Pierwszy raz to był gorzki smak ziemi 
gorzki smak 
cierpki kwiat 
goździk czerwony palący”

 

                I wreszcie przyszła ta chwila. Chwila, która zmusiła mnie do zmierzenia się z samą sobą. Stałam na środku mojego starego pokoju, który zajmowałam od najmłodszych lat i spojrzeniem omiatałam wszystkie jego elementy. Odkąd wyjechałam na studia, praktycznie nic nie uległo  zmianie. No może oprócz tego, że biurko na którym zawsze panował rozgardiasz zostało całkowicie uprzątnięte, szafy pozbyły się całej masy ubrań, a ukochana niebieska pościel ustąpiła miejsca tej szarej, w którą mama zawsze ubierała nieużywane kołdry. Słyszałam z dołu przyciszone rozmowy rodziców i dźwięk obijających się o kubki łyżeczek. Była to bowiem pora, kiedy to zgodnie ze zwyczajem oboje zasiadali do stołu i pili poranną kawę. To wszystko przywołało stare wspomnienia kiedy to byłam beztroską nastolatką z głową pełną marzeń i brakiem jakichkolwiek obowiązków. Wszystko wtedy było takie łatwe i jeszcze wtedy nie spodziewałam się co przyniosą kolejne lata. Ciepły wiatr poruszył pożółkłą firanką i wszystkie cząsteczki kurzu momentalnie uniosły się ku kremowemu sufitowi. Zapachniało wspomnieniami, zapachniało spokojem i paradoksalnie zapachniało nim.

                Mogłabym tak wspominać wszystko co było i cieszyć się tym co miałam w pamięci, jednak są w życiu chwile, kiedy każdy element przeszłości boli. I właśnie w tamtej chwili nie mogłam tego rozgrzebywać. Przyjechałam do rodzinnego miasteczka w określonym celu. Ściągnęła mnie siła wyższa, nad którą nie mogłam zapanować i na dobrą sprawę, której nie chciałam do siebie dopuszczać. I właśnie ta siła spowodowała, że stałam na środku tego małego pokoju przed szerokim lustrem, które odbijało moją zmizerniałą sylwetkę.

                Mimowolnie zacisnęłam chłodne dłonie na materiale czarnej sukienki. Delikatny materiał zafalował pod wpływem mojego dotyku, by ponownie po chwili uspokoić swoje ruchy i przylec do moich ud. Próbowałam się uśmiechnąć, próbowałam się przełamać. I na tym się skończyło. Na marnych próbach niedopuszczenia do siebie świadomości o śmierci. Na pogodzeniu się w jakimś stopniu z tym, że straciłam jedną z bliższych mi osób. Moje palce powędrowały do moich zaróżowiałych policzków, po czym ostrożnie przejechały po zapuchniętych powiekach. Nawet moje zielone oczy były bez życia. Zresztą tak jak i całe ciało.

                Gdy tak wpatrywałam się w krystaliczną taflę, usłyszałam ciche pukanie do drzwi.

- Dacey?

- Wejdź. Jestem prawie gotowa – odparłam cicho, po czym słysząc zgrzyt drzwi, odwróciłam się w ich stronę. Liam bez słowa wszedł do środka, po czym na jego twarzy pojawił się grymas. Od razu przyszło mi do głowy, że chodzi tutaj o mój, pozostawiający wiele do życzenia, wygląd. W pewnym stopniu cieszyłam się, że moje kasztanowe włosy w jakimś stopniu zasłaniają twarz. Posłałam mu słaby uśmiech, który odebrał przeczącym skinieniem głowy. Wciągnął usta, po czym podchodząc do mnie, delikatnie obrócił mnie w stronę lustra. Po chwili widziałam jak majstrował coś przy moim kołnierzyku, a ja tylko wypuściłam ze świstem powietrze, wiedząc że jestem już na granicy wytrzymałości. A czekał mnie jeszcze cały dzień.

                Dłoń chłopaka powędrowała do małego zamka znajdującego się z tyłu sukienki, po czym z charakterystycznym sunięciem, zapiąć materiał ubrania. Jego dłonie ostatecznie spoczęły na mojej talii, a nasze spojrzenia wreszcie skrzyżowały się w lustrze.

- Na pewno chcesz tam iść? –zapytał ostrożnie, na co lekko się spięłam.

- Tego wymaga kultura. Poza tym coś mnie kiedyś z nim łączyło i … - zawahałam się na chwilę, czując jak w gardle pojawia się wielka gula. – głupio byłoby go nie pożegnać. Ten ostatni raz.

- A poradzisz sobie? – kolejne pytanie padło z jego ust, na co ulotnie uśmiechnęłam się pod nosem. Nakryłam jego dłonie swoimi, po czym odwróciłam się, stając do niego przodem.

- Będziesz przecież przy mnie.

 

~

                Nie lubiłam pogrzebów. A z resztą, kto je lubi? Chyba tylko starsze kobiety, które mieszkają w małych miejscowościach i które mając dość ciągłego siedzenia w domu, udają się na cmentarz, by pochować kogoś z okolicy, kogo nawet nie kojarzą. Sęk w tym, że wtedy dopiero uświadamiam sobie, jakie życie jest ulotne. Że notabene śmierć jest jedyną, pewną w życiu rzeczą. Prędzej czy później czeka nas opuszczenie tego świata. Nie wiadomo tylko w jaki sposób. Bo ten cały kosiarz przecież nie wybiera. Nie zawsze umierają ci starsi. Ostatnio coraz częściej przychodzi nam żegnać osoby w naszym wieku, a nawet i młodsze. I to jest tragiczne. Że Ci ludzie nawet życia nie zaczęli. Nie doświadczyli zwycięstw i porażek. Nie zrealizowali planów, nie załatwili wszystkich spraw. Zostawili rodziców i rodzeństwo. I zamiast odkrywać zalety i wady tego świata, czy też budować przytulny dom, zmuszeni zostali zamieszkać kilka metrów pod ziemią, w prostopadłościennej trumnie, z uwięzionym na zawsze pragnieniem życia. Tak było również i tym razem.

                W samo południe stałam na miejskim cmentarzu, smagana chłodnym, wrześniowym powietrzem. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w czarno-białe zdjęcie umieszczone przed trumną, obok której stał pastor i wygłaszał mowę kończącą całą uroczystość.  Z ramki uśmiechał się do mnie (jakież to samolubne, bo przecież uśmiechał się do wszystkich) chłopak o zaczesanych do góry włosach. Kir przepasany przez prawy róg nieznacznie zasłaniał jego czoło. Jego delikatne rysy twarzy przepełnione były radością, która również emanowała z jego oczu. Mimo że zdjęcia było wyblakłe, dobrze pamiętałam ich kolor, bowiem tak brązowych oczu nie widziałam jeszcze u nikogo. Nieważne w jakim świetle by je postawić, zawsze były przerażająco ciemne, co akurat nie szło w parze z charakterem chłopaka.

                Mathias miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, czyli był o ponad dwie wiosenki starszy. Poznałam go w szkole podstawowej na jednej z przerw obiadowych. Sprawy się tak potoczyły, że stał się on moją pierwszą miłością w zaledwie miesiąc znajomości. Miałam wtedy może czternaście lat. Byliśmy wtedy jeszcze dziećmi. To było szczeniackie uczucie, które w tamtym wieku nie miało jakiejś większej wagi. Pamiętam, że chodziliśmy razem na spacery i siedzieliśmy u mnie kuchni zajadając lody, które podawała nam mama. Nasze uczucie trwało niespełna rok. Później przestaliśmy kochać tak jak na początku. Nie śmialiśmy się już ze wspólnych żartów i nie czekaliśmy ze zniecierpliwieniem na kolejne spotkania. Rozstaliśmy się spokojnie, bez większych kłótni. Później już widywaliśmy się tylko na przerwach. Początkowo nawet się do siebie nie odzywaliśmy, ale stopniowo dojrzeliśmy do tego, że przecież tak być nie mogło. Kiedy on skończył podstawówkę, wybrał szkołę za miastem i już go tak często nie spotykałam. Jednak nasze relacje się w miarę unormowały i kiedy wpadaliśmy na siebie na ulicy, zawsze zamienialiśmy kilka zdań. Przez mój ostatni rok liceum, Mathias pracował w miejscowej wypożyczalni płyt, więc przelotnie widywałam go częściej, jednak czas pędził nieubłagalnie i po egzaminach musiałam się wyprowadzić do collage’u. I wtedy kontakt na dobre nam się urwał.

                Ale jednak Mathiast był moją pierwszą miłością, jakby na to nie patrzyć, a takie osoby pamięta się przecież do końca życia. Bo to one były tymi pierwszymi, które obdarowały nas miłością i to one przyjęły ją również od nas.

                Dokładnie tydzień temu odebrałam telefon. Dzwoniła moja mama, której głosy był wyjątkowo zaniepokojony. Kiedy poprosiła tylko żebym nie płakałam, momentalnie kolana się pode mną ugięły. Zachłysnęłam się powietrzem i opadłam ciężko na krzesło, powodując tym samym strach w oczach Liama. Okazało się, że Mathiast jechał z kolegami na jakiś mecz i podczas powrotu, jeden z nich nie zauważył samochodu, który również pojawił się na skrzyżowaniu. I tak wyglądała jego śmierć. W tak młodym wieku, bez żadnego doświadczenia, ze strzępkami zaznanego szczęścia.

                Gdy się dowiedziałam, poprosiłam Liama, żeby mi towarzyszył podczas pogrzebu. Nie był zadowolony, ponieważ nie lubił patrzyć na mnie w takim stanie. Nie zawsze wiedział też co zrobić, kiedy rozpadnę się na dobre. Mimo to był moim przyjacielem od pierwszego roku studiów i w jakiś sposób się mną opiekował. Jego opór wiązał się również z tym, że musiał zmierzyć się ze wspomnieniami o moim byłym, co dla zakochanego chłopaka często jest wyjątkowo ciężkim wyzwaniem. I w momencie kiedy tylko o nim pomyślałam, poczułam ciepło drugiego ciała tuż za moimi plecami. Położył mi dłoń na ramieniu, a ja cicho skinęłam w jego stronę.

                Szczerze mówiąc, nic nie pamiętałam z ceremonii. Nie płakałam, ani też nie uśmiechałam się na wspomnienie mojej miłości. Byłam obojętna, wypruta, odizolowana. Wydaje mi się, że widomo jego śmierci było jeszcze zbyt świeże, żebym mogła się z nim spokojnie zmierzyć. Widziałam zrozpaczonych rodziców i znajomych ze szkoły. W pierwszym rzędzie stała również wysoka blondynka, której rzewne łzy skapywały na czarną bluzkę. Musiała to być jego dziewczyna, bowiem stała w grupie z najbliższą rodziną. I chyba tylko w tamtym momencie poczułam jakąś emocję. Ukłuł mnie ból i brutalnie zadrapała świadomość, że ludzie przemijają i chcąc nie chcąc zawsze ktoś poczuje nasze odejście. Ach, no i jeszcze był jeden moment, kiedy to nie kontrolując niczego uśmiechnęłam się do Mathiasa poraz ostatni. Pamiętam to jak przez mgłę i dopiero za pomocą Payne’a zrekonstruowałam to wydarzenie. Było to w momencie, kiedy przyszła moja kolej na podejście do schowanej już trumny i złożenie kwiatów. Wszyscy dookoła nieśli pokaźne wiązanki z różnorakimi karteczkami. Ja za to całą ceremonię męczyłam w dłoniach bukiet goździków przepasanych wstążeczką. Były dokładnie identyczne jak te, które podarował mi brązowooki na moje urodziny, kiedy jeszcze byliśmy razem. Kolor płatków stopniowo nabierał intensywności, by przy samych czubkach przybrać krwisty kolor. Liam nieznacznie popchnął mnie do przodu, dając tym samym znak, że to moja kolej. Niepewnie podeszłam do pokaźnej wysepki wieńców i z boku złożyłam moją wiązankę.

- Za naszą miłość, Mati. Dziękuję, że byłeś. – szepnęłam z szerokim uśmiechem na ustach, a po moim policzku potoczyły się łzy. Gorzkie łzy świadomości, że nigdy już nie spotkam tego chłopaka, który zawsze witał mnie tym swoim „siemanko”. Odeszłam na bok, gdzie po chwili odnaleźli mnie jego rodzice. Usłyszałam kilka komplementów odnośnie wyglądu i tego jak to się nie zmieniłam. Zapewniali mnie również, że Mathias nigdy o mnie nie zapomniał, na co momentalnie zapłakałam w duchu. Pokrzepiłam ich słowami otuchy i poinformowałam, że podczas następnej wizyty w miasteczku, odwiedzę ich. Później już tylko pustym wzrokiem wpatrywałam się w wielki dół, płaczących ludzi, przybywające wiązanki kwiatów oraz moje czerwone goździki leżące z samego boku, których płatki zdążyły już ubrudzić się brązową ziemią. Dopiero wtedy złapałam się na tym, że specjalnie je pomijam, ze względu na dziwne uczucie palenia, kiedy to moje spojrzenie na nich spoczęło. Ich intensywny kolor raził każdą komórkę mojego ciała. Wchłaniał się głęboko i płynął razem z chłodną krwią.

I tak razem z nim umarła moja miłość do niego. Przypieczętowana została wraz z innymi wspomnieniami tymi moimi goździkami i słoną łzą, która zdołała skapnąć z mojej brody tuż obok jego grobu.

                Po tym wszystkim Liam wziął mnie do swojego domu. Robił wszystko, żebym tylko nie myślała o Mathiasie i nawet bez protestów zgodził się na oglądanie ze mną po raz kolejny pierwszej części disnejowskiej „Atlantydy”.  Dał mi też gorącą herbatę, której w tym całym ferworze zapomniał posłodzić, a ja nie miałam serca prosić go nawet o podanie tak błahej rzeczy jaką jest cukier. Dlatego też z tego dnia pamiętam gorzki smak w ustach. I nie wiem czy był on spowodowany tą herbatą, czy może upartym bólem po stracie Mathiasa, który powoli zaczynał osiadać w moich żyłach. 

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

Odzew kół dudniący

„Drugi raz - tylko smak przestrzeni 
biały smak 
chłodny wiatr 
odzew kół dudniący” 

 

                Zimowy dzień chylił się ku końcowi, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru, by podnosić się z miejsca. Siedziałam na zupełnym pustkowiu, otoczona jedynie garstką drzew. Z daleka od miasta, z daleka od uczelni, z daleka od akademika. A przede wszystkim z daleka od ludzi, którzy budzili w moim wnętrzu dziwny strach i których na chwilę obecną miałam całkowicie dość.

                Drewniana ławeczka, którą zajmowałam była w opłakanym stanie. Pomijając przemarznięte drewno, całe siedzisko było pomalowane różnymi wzorami przez jakichś młodych „artystów”, którzy zapewne stwierdzili, że na takim odludziu nikt nie zauważy jakiejkolwiek zmiany. Oparcie złowrogo chrobotało z każdym ruchem i chybotało się w tył pod najmniejszym naporem. Mimo to, zajmowałam to miejsce od dobrych dwóch godzin. Najpierw starałam się czytać książkę do łaciny, którą w pośpiechu wrzuciłam do torebki, jednak natarczywość myśli skuteczni mi to uniemożliwiła. Tak więc siedziałam bez ruchu, z całych sił zaciskając zmarznięte dłonie w kieszeniach i wypuszczając z pomiędzy popękanych ust obłoczki pary. Policzki niemiłosiernie szczypały, a brązowe kosmyki włosów wcieliły się chyba w jakieś bicze, bo targane zimowym wiatrem, obijały moją twarz, powodując ból.

                Kilka metrów ode mnie stała opuszczona stacja kolejowa i pozostałości po torach, które aktualnie poprowadzone zostały tak, by przejeżdżające pociągi mogły zatrzymać się na dodatkowej stacji. Moje oczy zatrzymały się na resztce szkła, które umieszczone było we framudze i prawdopodobnie kiedyś było częścią szyby okiennej. W poszczerbionej tafli odbijało się zachodzące za moimi plecami słońce, które tworzyło swojego rodzaju spektakl świateł. Promienie z wielką intensywnością odbijały się również od cienkiej połaci śniegu, który spadł tej nocy i razem z drobnymi śnieżynkami tworzyły na zdartym tynku pokaz migoczących punkcików.

                A ja trwałam zamrożona w tym ponurym obrazku, zagryzając z całej siły sine wargi, by nie wydobyć z siebie żadnego szlochu. W pewnej chwili usłyszałam gwizd lokomotywy, a za nią po okolicy rozniósł się turkot pociągu. Koła z wielką prędkością sunęły po stalowych szynach, by za kilka minut zatrzymać się na jednej ze stacji. Z wagonów mieli wysiąść podróżni, niosący ze sobą bagaże. Z pewnością na większość czeka ktoś bliski, ukochany, jakiś członek rodziny czy też przyjaciel. Nikt tam nie zostanie sam, bo ma gdzie iść. Ma do kogo iść. W przeciwieństwie do mnie. Bo nasze życie jest jak podróż pociągiem. Wsiadamy do jednego, po czym zmieniamy wagony czy też przewoźników. Na swojej drodze poznajemy nowych ludzi, którzy wysiadają na poszczególnych stacjach, by wsiąść do innej lokomotywy. Każdy wreszcie dojeżdża do jakiegoś celu, gdzie czeka na niego druga osoba z otwartymi ramionami. Stęskniona, a zarazem szczęśliwa, bo wreszcie może przytulić zmęczonego podróżnika.

                Moja natura na to nie pozwalała. Odtrącałam ludzi na wszystkie możliwe sposoby. Przyjaźniłam się z garstką, do której nie mogłam znacząco się zbliżyć, bo najzwyczajniej nie potrafiłam przemóc samej siebie. Dlatego też na żadnym peronie nie czekałaby na mnie żadna osoba, bo najzwyczajniej poddałaby się po żmudnej i syzyfowej walce z moich charakterem. Chociaż do pewnego czasu był jeden osobnik, którego zawziętość zaprowadziło go najdalej ze wszystkich tych, którzy chcieli mieć ze mną coś wspólnego. Liam.

                Mój kochany Payne, którego musiałam odtrącić. Przyjaźniłam się z nim od dobrych trzech lat i musiałabym skłamać, gdybym stwierdziła, że była to znajomość bezcelowa. Znaliśmy się dostatecznie długo, by poznać większość swoich sekretów, by dzielić wspólne popołudnia, by spotykać się po zajęciach na gorącej czekoladzie w jednej z miejskich kawiarenek. I od momentu kiedy go poznałam, gdzieś z tyłu głowy zapaliła mi się kontrolka, że Liam jest człowiekiem wyjątkowym i godnym uwagi. Jednak nie chciałam tej świadomości do siebie dopuszczać. Postawiłam wyłącznie na przyjaźń i tego zawzięcie się trzymałam, nie zdając sobie sprawy, że zaczynałam czuć coś więcej. Chyba najzwyczajniej nie byłam gotowa na miłość, albo się jej bałam. Najtrudniej jest przyznać się przed sobą, że darzy się drugą osobą jakimś większym uczuciem i że ta osoba coś dla nas znaczy. Uciekamy od tego, nie wiedząc jak zareaguje, co powie. Tylko że w moim przypadku sytuacja była wyjątkowo prosta. Liam również poczuł coś więcej. Wtedy wykazałam się wyjątkowym egoizmem i szczeniackim zachowaniem, raniąc jego uczucia i skreślając swoją perspektywę na upragnione szczęście.

                Miesiąc temu wracaliśmy z ostatnich wykładów około godziny szóstej wieczorem. Cała okolica pogrążone była w ciszy ze względu na późną porę i ciemność jaka zawładnęła Wielką Brytanią. Szliśmy ramię w ramię, śmiejąc się pod nosem i snując plany na nadchodzący weekend. Kiedy wreszcie stanęliśmy pod moim mieszkaniem, zapadła niezręczna cisza. Zadarłam lekko głowę, by móc spojrzeć na twarz chłopaka. W świetle pobliskiej lampy jego tęczówki migotały ciepłem i pogodą ducha, na co uśmiechnęłam się nieznacznie. Przestąpił z nogi na nogą, po czym zacierając chłodne dłonie spojrzał na mnie. Z trudem dobierał słowa, motał się w swojej wypowiedzi, jednak mi to nie przeszkadzało. Moje wnętrze eksplodowało ze szczęścia, a serce zaczęło tańczyć kankana prosząc do towarzystwa pusty po całym dniu wykładów żołądek. Powiedział mi, że jestem dla niego kimś ważnym i chciałby tak po prostu przy mnie być. Że chciałby być ze mną.

                Wszystko było pięknie do momentu, kiedy między nami ponownie zaległa cisza i to ta wyczekująca, która żądała ode mnie odpowiedzi. Otworzyłam minimalnie usta i nie mogłam z siebie nic wydusić. Zapomniałam jak budować zdania, nie wiedziałam czy „tak” potwierdza czy też może przeczy. Parafrazując słowa babci „zapomniałam języka w gębie” i to było najgorsze co mogłam w tamtym momencie zrobić. Bo jednocześnie uświadomiłam sobie, że hoduję w sobie miłość do niego, a jednocześnie sparaliżował mnie strach o jakiekolwiek ustosunkowanie się do jego słów.

                Jego oczy gasły z każdą minutą czekania. I zabolało jeszcze bardziej. Bo wiedziałam, że posmutniał przeze mnie. Wiedziałam, że go skrzywdziłam, chociaż chciałam zrobić dokładnie na odwrót. Wyjąkał jedynie ciche „przepraszam” i „dobrej nocy”, po czym odwrócił się ze zgarbionymi plecami, ruszył w stronę swojego domu. Widziałam jedynie jego cień błąkający się po świeżym śniegu w towarzystwie odgłosu skrzypiących butów.

                A ja zostałam sama z szaleńczo bijącym sercem, otulona złowieszczą nocą, która rzucała na mnie karcący cień. Swoją postawą osłabiłam nowonarodzoną miłość, która nie zdążyła jeszcze rozkwitnąć.  Zraniłam Liama i samą siebie.

                Dlatego właśnie siedziałam na tym wielki pustkowiu z echem głosu Payne’a, który słyszałam ostatni raz miesiąc temu. I tak umierałam wewnętrznie na tej zniszczonej ławce w objęciach mrozu.  Ginęłam ja i ginęła również moja miłość do niego. To paradoksalne, bo chciałam kogoś pokochać. A kiedy taka osoba się pojawiła, nie potrafiłam tego zrobić. Pokłady tego uczucia kotłowały się w moim wnętrzu i usilnie chciały je opuścić. Chciały uciec i wyjść na zewnątrz. Chciały pobiec do niego. Za to ja ponownie je zamknęłam je w sobie i bynajmniej nie w sercu. Sama nie wiem gdzie. Ale szkodliwie się to odbijało, bo właśnie ta miłość siała w moim wnętrzu spustoszenie. Bo chciała się realizować. Chciała żyć.

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

Umierałam z rutyną mniej wzniośle

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

A nade mną Twój profil ostry

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...
~

You might like Inka.'s other books...